Mamy przyjemność zaprezentować Państwu poszerzone wydanie cenionej książki Adama Wielomskiego i Pawła Bały pt. Prawa człowieka i ich krytyka. Przyczynek do studiów o ideologii czasów ponowożytnych.
Wydanie I zostało poprawione i uzupełnione nowym materiałem dotyczącym aktualnej sytuacji w Polsce.
Nasz sceptycyzm wobec ideologii praw
człowieka nie oznacza, że pochwalamy rządy despotyczne i przyznajemy
państwu nieograniczone prawa względem życia, wolności i własności
obywateli. Wprost przeciwnie, chodzi raczej o to, że dostrzegamy, iż
ideologia praw człowieka, mimo całego swojego dogmatyzmu i rygoryzmu
doktrynalnego, wcale nie uchroniła wyznających je społeczeństw przed
zniewoleniem ukrytym pod pozorami demokratycznych procedur, o czym
zaświadcza choćby skala podatkowa w krajach Unii Europejskiej. Czy nie
mamy tu do czynienia z „miękkim despotyzmem”, przed którym chciał nas
ostrzec Alexis de Tocqueville prawie dwieście lat temu?
Czy człowiek ma jakieś prawa? Zdrowy
rozsądek podpowiada, że ma pełne prawo do korzystania z owoców swojej
pracy, do życia (od momentu poczęcia), do decydowania o tym, gdzie chce
żyć i mieszkać. Cywilizacja Zachodu przez stulecia swojego istnienia,
pod wpływem prawa rzymskiego, filozofii greckiej, a przede wszystkim
chrześcijańskich pojęć moralnych, wypracowała pojęcie tego, co słuszne i
niesłuszne, co wolno i czego nie wolno. W roku 1789 przeciwstawiono tym
starożytnym zasadom nowe idee, w tym także uroczyście proklamowano
prawa człowieka, sugerując, że aż do tej pory nie przestrzegano
podstawowych z nich. Czy dziś się ich przestrzega, gdyż się je
uroczyście ogłasza urbi et orbi i wzmacnia całymi ryzami papieru
zadrukowanymi sloganami o naturalnych prawach przysługujących ludziom?
Mamy prawo wątpić w ten publicznie deklarowany optymizm, nawet jeśli
będziemy potem musieli ponieść konsekwencje naszej heterodoksyjnej
publicznej deklaracji.
Nie ma wątpliwości, że demokratyczne
procedury stały się rytuałami zeświecczonego świata, a ideologia
demokratyczna stała się dogmatem tzw. wolnych społeczeństw, które
ufundowano na zasadzie całkowitej swobody intelektualnych poszukiwań
(libre examen), czyli na odrzuceniu wszelkich dogmatów. Wolno dziś
wątpić, czy istnieje Bóg i dusza ludzka, czy prawda i fałsz są pojęciami
obiektywnymi. Z tej zasady sceptycyzmu wyłączono jednak prawa człowieka
oraz demokrację, czyniąc z nich zasady, których nie tylko nie trzeba
dowodzić (teoremat), ale wręcz tego czynić nie wolno. Sakralizacja praw
człowieka, ich mitologizacja powoduje, że samo dowodzenie traktowane
jest jako świętokradztwo i zamach na laicki dogmat. Jeśli bowiem czegoś
się dowodzi, nie jest to już pewnikiem przyjmowanym na wiarę, ale
przedmiotem badania i racjonalnej dysputy, które zawsze zawierają w
sobie potencjalny element powolniejszej lub szybszej destrukcji mitu. To
zgodnie z tą logiką niecałe dwieście lat temu zajadły monarchista Georg
Wilhelm Friedrich Hegel sprzeciwiał się racjonalnemu dowodzeniu
wyższości ustroju królewskiego nad republiką, uznając pojęcie dowodu
wyższości za sprzeczne z samą istotą królewskiego majestatu . Dziś
podobnie nie jest dobrze widziane debatowanie o prawach człowieka i
ideologii demokratycznej.
Ideologia demokratyczna. Tak, z pewnością
możemy mówić o czymś takim. Chodzi tu o coś więcej niż tylko o tzw.
demokratyczną kulturę polityczną. Kultura to postawa, w dodatku zmienna w
czasie. W przypadku praw człowieka ich zwolennicy nie mówią o
zmienności i historyczności tej zasady. Mamy tu do czynienia z doktryną,
o której naucza się, że jest uniwersalna w czasie i w przestrzeni.
Gdyby stanowiła wynik Boskiego objawienia, byłaby religią; ponieważ jest
wytworem ludzkiego rozumu i abstrahuje od warunków czasu i miejsca,
mamy do czynienia z laicką i antropocentryczną ideologią. „Prawa
człowieka” to przy tym termin wieloznaczny, rozpatrywany głównie na
płaszczyźnie moralnej i prawnej. Na płaszczyźnie moralnej prawa
człowieka znaczą tyle co postulaty moralne, których źródła zwykle
upatruje się w przyrodzonej i niezbywalnej godności człowieka, dotyczące
ochrony wartości o szczególnym, jeśli nie fundamentalnym znaczeniu dla
rozwoju jednostki, a pośrednio dla funkcjonowania społeczeństwa, w tym
wyznaczenia pozycji jednostki w państwie. Akty prawa międzynarodowego
unikają definiowania tych kategorii, gdyż prawa i wolności z natury
swojej mogą być rozmaicie rozumiane. Mimo to kwestia praw człowieka
stała się obecnie zagadnieniem fundamentalnym. W ścisłym sensie prawo
człowieka było i jest czymś, co należy się człowiekowi jako takiemu na
mocy jego bytu ludzkiego. Grzegorz L. Seidler lapidarnie określił idee
praw człowieka jako „prawa każdego człowieka do samodzielnego
decydowania o sobie i nic więcej”.
Tutaj potrzebna jest ważna uwaga. Jürgen
Habermas twierdzi, że współczesne państwa zachodnie mają dwa świeckie
absoluty polityczne: demokrację i prawa człowieka – dwa absoluty
niezależne od siebie i czasami pozostające ze sobą w sprzeczności. Każdy
dokument wyprodukowany w Unii Europejskiej odwołuje się do zasad
demokracji i praw człowieka; nie inaczej wyglądają pisma wychodzące z
ONZ. Dziś nawet wojny wypowiada się w celu demokratyzacji wrogiego
państwa i zaprowadzenia tam reżimu, który zadba o prawa człowieka
mieszkańców podbitego kraju. To pozór.
Prawa człowieka i demokracja nie mają
jednakowego statusu ontologicznego w dominującym dyskursie politycznym.
Aby jakaś decyzja, wybór został nazwany dziś mianem demokratycznego,
musi on spełniać pewne standardy. Czasy, gdy demokracja polegała na tym,
że lud podejmował decyzję większością głosów – tak jak rozumiał
demokrację Perykles czy Arystoteles – minęły już bezpowrotnie.
Doświadczenie upadku Republiki Weimarskiej w 1933 roku i przejęcie przez
nazistów władzy w demokratycznej procedurze ostatecznie zanegowały
ślepą wiarę w rozumność woli większości. Większość jest zdolna w akcie
szaleństwa czy desperacji oddać władzę dosłownie każdemu. Wszystko
zależy od sytuacji politycznej, gospodarczej, urażonej dumy,
niespełnionych nadziei, a przede wszystkim tzw. pijaru i socjotechniki
politycznej. Dlatego powojenny zachodni liberalizm ogłosił zdecydowany
prymat idei wolności nad ideą demokratyczną . Nie może to nikogo dziwić.
Gdy czytamy dziś, jak przed II wojną światową Hans Kelsen polemizował z
Carlem Schmittem, głosząc wyższość zasady demokratycznej nad
pozaprawnym ratunkiem państwa przed zwycięstwem wyborczym narodowych
socjalistów , to nietrudno dojść do wniosku, że austriacki profesor
prawa był tylko naiwnym teoretykiem wierzącym, że parlamentarna kultura
polityczna oraz sądy Rzeszy powstrzymają bataliony SA i SS. W czasach
Kelsena demokracja odrzucała wszelkie pojęcie prawdy i uznawała
wyłącznie wolę większości . A w 1933 roku ta zmitologizowana większość
zagłosowała na nazistów.
Incydent wyborczy w postaci dojścia do
władzy NSDAP przyczynił się do faktycznego zamknięcia dyskusji na temat
dobrego i słusznego porządku politycznego, tak jak gdyby istniała
wyłącznie alternatywa: albo liberalna demokracja, albo narodowy
socjalizm. Liberalne elity uznały się za uprawnione do cenzurowania woli
narodów wyrażanej w demokratycznych wyborach, zasłaniając się prawem do
obrony państwa (a także jego obywateli) przed ideologiami zbrodniczymi.
Samo pojęcie tychże ideologii nabrało szybko bardzo pojemnego i
rozciągłego charakteru. O ile najpierw – i słusznie – umieszczono tam
nazizm, to lewicowa część elit politycznych szybko umieściła w worku z
napisem „faszyzm” także konserwatywne i katolickie systemy
niedemokratyczne (np. Hiszpania Franco), a potem także i prawicę
akceptującą demokratyczne warunki gry politycznej, aby w końcu uznać za
faszystów wszystkich przeciwników. Stawia się nas przed zafałszowaną
alternatywą: albo demokracja, albo totalitaryzm.
Gdy obserwuje się współczesne zachodnie
demokracje, trudno nie dojść do wniosku, że aby mówić dziś o demokracji,
lud musi nie tylko wybrać parlament w głosowaniu powszechnym, ale musi
wybrać słusznie. W przeciwnym razie liberalne media, demokratyczne rządy
i Rada Europy rozpoczynają medialno-polityczną nagonkę, iż z
demokratycznych procedur wynikło zwycięstwo populistów, antydemokratów,
faszystów, klerykałów, ksenofobów etc. Pamiętać musimy, że historia
powojennej demokratycznej Europy zna przypadki, gdy państwa zachodnie –
które podniosły prawa człowieka do rangi oficjalnej ideologii – poparły
niedemokratyczne reżimy, które zastopowały demokratyczne dojście do
władzy ruchów oskarżanych o nieprzestrzeganie tychże praw. Klasycznym
przykładem jest poparcie Francji za prezydentury François Mitteranda dla
wojskowego puczu w Algierii (1991) – odsunął on od władzy islamistów,
którzy właśnie wygrali wybory parlamentarne. Niedemokratyczność
zarzucano niedawno w Polsce rządowi Prawa i Sprawiedliwości, mimo że
miał on większość w Sejmie, który pochodził z pięcioprzymiotnikowych
wyborów.
Jeśli państwa demokratyczne zdolne są do popierania reżimów
niedemokratycznych wbrew demokratycznie wyrażonej opinii większości
tamtejszego społeczeństwa, to znaczy, że demokracja nie jest traktowana
jako wartość ostateczna, sama w sobie. Musi istnieć jakiś system
aksjologiczny pozwalający ocenić, który wybór w państwie demokratycznym
jest rzeczywiście demokratyczny, a który spełnia jedynie zewnętrzne,
formalne, prawnicze kryteria demokratyczności.
W sumie nikt nigdy formalnie nie ustalił
takiego kryterium, choć sporo się o tym debatuje, a jednak takie w
praktyce istnieje, co zresztą wskazuje na fikcyjność i fasadowość
demokratycznej procedury, w wyniku czego – choć brzmi to paradoksalnie –
istnieją demokracje demokratyczne, częściowo demokratyczne i…
niedemokratyczne. Jakie to kryterium? Demokratyczność demokracji miałaby
być pochodną porównania wyboru dokonanego przez tzw. suwerenny lud z
jakimś przyjętym uprzednio standardem. Oznacza to, że zanim lud masowo
wbiegł do lokali wyborczych, aby spełnić patriotyczny obowiązek,
ustalono już wcześniej, komu wolno wygrać, aby móc uznać wybór
suwerennego ludu za autentycznie demokratyczny.